Ptaki szalem stada Grzały niebo ulic, Starych dachów Eden Obiecany im. Zimą autostrady Pierwszy śnieg poczuły. Wiatru szare dredy Rozprasował dym.
Chmury załatały Słońce dni powszednich. Mokrym krawężnikiem Skończył drogę lód. Kruchością krzystałów Chłodek przedobiedni Wszystkie swoje bziki Definiuje wprzód.
Czas zaganiał burze Z biegiem barw majowych, Budząc znów ukryty Motylkowy lot. Było słów za dużo W wierszach tych baśniowych, Które na przedświtach Szył na niebe grzmot.
Znikły drzew korony Aksamitem września. Padało jak z cebra Białym gońcem w skos. Liści megatona Tkliwy deszcz przedrzeźnia. Tchem żywego srebra Tlił się siwy stos.
Płynnie stygły cienie Utrudzonych mroków, Gęstą grubą storą Oszukując wzrok. W mroźnej swej Gehennie Zamieć gra na zwłokę. Skończy się tą porą Bezpowrotnie rok.
|